Góry przed nami

Do poziomu kultury rowerowej w Szwajcarii jeszcze nam daleko. Myśląc o braku jakichkolwiek udogodnień na polskich obszarach wiejskich i potrąconych „nieoświetlonych” na dodatkowym gazie, nie mówiąc o dzieciach, aż drżę… Tutaj pobocze lub oznakowany pas dla rowerów to norma. Asfalt jest gładki, studzienki płaskie, a progi łagodnie stapiają się z jezdnią. Jeździ się przede wszystkim specjalnie dedykowanymi ścieżkami, które łączą cały kraj. Rewelacja! Każda z nich ma przewidzianą bezpieczną kontynuację i wiele alternatyw. Symboliczne i jasne oznakowanie pozwala czasem w ogóle nie korzystać z mapy. Do tego serwis Swiss Mobility udostepnia szczegółowe mapy, a ze strony maps.veloland.ch mam na telefonie obraz pajęczyny rowerowych tras o różnych profilach, podobnie jak z aplikacji map.cz. Szkoda tylko, że telefon z włączonym podglądem tak szybko kończy żywot i wcale nie jest wygodne wyciąganie go co trochę z kieszeni. Uchwyt rowerowy zostawiliśmy w domu. Do nawigacji używany głównie starego Garmina i nosa własnej orientacji przestrzennej.
W kilku punktach przygotowań daliśmy ciała. Zabrałam niewłaściwy obiektyw aparatu, który tak naprawdę dubluje funkcje telefonu i sporo waży. Mąż przypadkiem zapakował trzeci plecak, a na nadbagaż naprawdę nie ma u nas miejsca, więc go porzuciliśmy. Przewodnik, jedyny dostępny w bibliotece (w sklepach brak!), może służyć zbłąkanym sierotom (czyli niekiedy też nam), a nie podróżnikom. Ponadto nasz namiot tuż przed wyjazdem negatywnie przeszedł test wodoszczelnosci – w najwyższych miejscach naciągu stelaża tropiku zdarła się wodoszczelna warstwa, liczymy zatem na mazidło ze Skalnika. Do tego w czasie podróży udało nam się już rozedrżreć worek na śpiwór, zgubić szybką ładowarkę z powerbankiem, jedną rękawiczkę damską (niestety rowerową). No i ten pechowy kartusz z gazem skonfiskowany na lotnisku… na szczęście po kilku wizytach w sklepach górskich znaleźliśmy odpowiednik z gwintem, bo jak się okazuje w kraju używają głównie wciskanych.
Mamy natomiast kilka istotnych udogodnień. Mój stary rower poszedł na emeryturę i rozczłonkowany posłużył jako materiał znamienny w rowerze męża. Ja natomiast mam nową „używkę”, której zakup należał do najprzyjemniejszych w ciągu lat. Udało się nie wtopić! Także po latach niewygód spania na alumacie (do których staraliśmy się nie przyznawać) strzałem w dziesiątkę i ulgą dla obciążonych członków było kupienie ultralekkich mat samopompujących. Nadszedł też czas na komplet nowych sakw Crosso Dry dla mnie, bo poprzednie już dziurawe. Świetnym zakupem okazały się też najtańsze spodenki rowerowe z Decathlonu, przylegają tak bezuciskowo, że mogłabym w nich spać!
Jesteśmy już po kryzysie dnia trzeciego, który dodatkowo został wzmocniony zakrapianą wizytą u znajomych ze studiów w Zurychu. Czas leci… A nasza Szwajcaria? To póki co gęsta sieć komunikacyjna, leśne i polne ścieżki z okalającymi je sadami (głównie czeresniowymi), pola zbóż i kukurydzy, pastwiska wcinające się w centra wsi i małych miasteczek, rzeki i jeziora tak czyste, że można z nich pić. Faktycznie, wody jest pod dostatkiem. Korzystamy z sieci źródłek wody górskiej, gdzie napełniamy bidony, pierzemy ciuchy i ochlapujemy się na zachętę do dalszej drogi. Zaliczyliśmy też kilka kapieli: w rzekach Ren i Aare, w jez. Zuryskim i jez. Türler, przy którym dzisiaj dokonaliśmy noclegu. Ujmujące są widoki łąk kwietnych wdzierających się w najbardziej ruchliwe części miast. Nie widziałam ani jednej wykoszonej skarpy lub pasa zieleni przy drodze. U nas goli się wszystko jak leci, do jałowej ziemi, z której czesto niewiele chcę rosnąć bez dodatkowej pielęgnacji. Strata czasu i środków, emisja spalin i hałasu, degradacja gleby i krajobrazu, zabijanie życia – nic korzystnego!
Za nami 250 km i pierwsza serpentyna górska, którą pewnie niedługo nazwiemy nizinną wkraczając w pas prawdziwych gór na południu. Bywa, że mimo nawigacji i oznakowania błądzimy. W ostrym słońcu jest to męczące, podobnie jak w hałasie nieopodal biegnących autostrad. Kraj w tym rejonie jest gęsto zaludniony i skomunikowany. Opuszczamy Lucernę po dobrym jedzeniu u Hindusa. Restauracje nas prędzej zrujnują niż wyżywią.

Jedziemy szukać przyjaznych krzaków na nocleg. Przed nami jeszcze 10 dni westchnień.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Alpy włoskie 2014. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz