Veloland

Nasza prawdziwa Szwajcaria zaczęła się dopiero w górach. Trzeba było trochę kołować po aglomeracjach miejskich. Dzień z ultraszybkim zwiedzaniem Lucerny zapamiętam jako mój osobisty kryzys wytrzymałości psychicznej: telefon zaczął mi się dramatycznie zawieszać (nie mogłam wysłać poprzedniego posta), ciągłe szukanie trasy, zatrzymywanie i wybieranie celu dołożyły do zmeczenia, a oczopląs ruchu drogowego i hałas już niemal odcięły mi nogi. Miałam jeszcze dość determinacji, by wspiąć się na łąkę między gospodarstwami rolnymi – jedyne płaskie miejsce pod namiot w okolicy kresu mojej wytrzymałości (przed Küssnacht). Na szczęście zawsze jest coś, co (poza mężem) przywraca mi optymizm i dodaję skrzydeł. Widok na potężne góry pietrzące się nad jeziorem Vierwald stätter see (jez. czterech kantonów). Poranna rosa mieniąca się tysiącami tęczowych refleksów napełnia ciało nową energią, która później dość szybko się zużywa i potrzebna jest rytualna kawka lub określony cel, najlepiej widoczny gołym okiem.

Emocje, także te negatywne, związane z wymagającymi podjazdami, ujawniły się po opuszczeniu Altdorf i uderzeniu na południe. Początkowo musieliśmy się przedrzeć przez kilometry nieciekawej trasy w towarzystwie aut, huku z równolegle biegnącej autostrady i ton metalu w postaci wszelkich zbrojeń, słupów oraz placów budowy. Trudno w takich warunkach docenić widok otaczających 2 i 3-tysieczników. W pocie czoła niekiedy wręcz musieliśmy uciekać jedyną możliwą drogą, która łączy górskie regiony. Najgorsze w tym wszystkim są tunele, w których momentalnie traci się wyczucie prędkości i orientację przestrzenną, a od hałasu można oszaleć. Ten dość długi odcinek z Amsteg do Andermatt przemierzaliśmy razem z weekendowymi wycieczkowiczami w lanserskich gablotach, wypasionych kabrioletach, zwijających asfalt pick-upach oraz pyrkającymi gangami motocyklowymi (na ich widok mdleją mi ręce). Nawdychaliśmy się przy tym mieszanki spalin, oparów spalonych sprzęgieł i klocków hamulcowych. Sami też trochę spaliliśmy – klocków, zimowego otłuszczenia i skóry na słońcu.

Na szczęście nie wszędzie docierają pojazdy silnikowe.

O tych najpiękniejszych trasach opowiem już chyba po powrocie. Telefon nie pozwala mi na literackie szaleństwo, a i szkoda czasu na zmagania z upartą materią.

Za nami ok.500 km, w tym kilkadziesiąt szlakami górskimi bez sakw. Jest cudownie. Przy takim oznakowaniu tras można zaszaleć i improwizować. Szczęście nam sprzyja i pogoda w zasadzie rozpieszcza. Zaliczyliśmy tylko raz zjazd z przełęczy Furkapass (2439 m n.p.m.) w ulewnym deszczu, na szczęście prosto na pole namiotowe.

Pozdrawiamy że szlaku modelowego!

Kierunek Saas Fee.

Szwajcaria tonie w ziołach…

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | Dodaj komentarz

Góry przed nami

Do poziomu kultury rowerowej w Szwajcarii jeszcze nam daleko. Myśląc o braku jakichkolwiek udogodnień na polskich obszarach wiejskich i potrąconych „nieoświetlonych” na dodatkowym gazie, nie mówiąc o dzieciach, aż drżę… Tutaj pobocze lub oznakowany pas dla rowerów to norma. Asfalt jest gładki, studzienki płaskie, a progi łagodnie stapiają się z jezdnią. Jeździ się przede wszystkim specjalnie dedykowanymi ścieżkami, które łączą cały kraj. Rewelacja! Każda z nich ma przewidzianą bezpieczną kontynuację i wiele alternatyw. Symboliczne i jasne oznakowanie pozwala czasem w ogóle nie korzystać z mapy. Do tego serwis Swiss Mobility udostepnia szczegółowe mapy, a ze strony maps.veloland.ch mam na telefonie obraz pajęczyny rowerowych tras o różnych profilach, podobnie jak z aplikacji map.cz. Szkoda tylko, że telefon z włączonym podglądem tak szybko kończy żywot i wcale nie jest wygodne wyciąganie go co trochę z kieszeni. Uchwyt rowerowy zostawiliśmy w domu. Do nawigacji używany głównie starego Garmina i nosa własnej orientacji przestrzennej.
W kilku punktach przygotowań daliśmy ciała. Zabrałam niewłaściwy obiektyw aparatu, który tak naprawdę dubluje funkcje telefonu i sporo waży. Mąż przypadkiem zapakował trzeci plecak, a na nadbagaż naprawdę nie ma u nas miejsca, więc go porzuciliśmy. Przewodnik, jedyny dostępny w bibliotece (w sklepach brak!), może służyć zbłąkanym sierotom (czyli niekiedy też nam), a nie podróżnikom. Ponadto nasz namiot tuż przed wyjazdem negatywnie przeszedł test wodoszczelnosci – w najwyższych miejscach naciągu stelaża tropiku zdarła się wodoszczelna warstwa, liczymy zatem na mazidło ze Skalnika. Do tego w czasie podróży udało nam się już rozedrżreć worek na śpiwór, zgubić szybką ładowarkę z powerbankiem, jedną rękawiczkę damską (niestety rowerową). No i ten pechowy kartusz z gazem skonfiskowany na lotnisku… na szczęście po kilku wizytach w sklepach górskich znaleźliśmy odpowiednik z gwintem, bo jak się okazuje w kraju używają głównie wciskanych.
Mamy natomiast kilka istotnych udogodnień. Mój stary rower poszedł na emeryturę i rozczłonkowany posłużył jako materiał znamienny w rowerze męża. Ja natomiast mam nową „używkę”, której zakup należał do najprzyjemniejszych w ciągu lat. Udało się nie wtopić! Także po latach niewygód spania na alumacie (do których staraliśmy się nie przyznawać) strzałem w dziesiątkę i ulgą dla obciążonych członków było kupienie ultralekkich mat samopompujących. Nadszedł też czas na komplet nowych sakw Crosso Dry dla mnie, bo poprzednie już dziurawe. Świetnym zakupem okazały się też najtańsze spodenki rowerowe z Decathlonu, przylegają tak bezuciskowo, że mogłabym w nich spać!
Jesteśmy już po kryzysie dnia trzeciego, który dodatkowo został wzmocniony zakrapianą wizytą u znajomych ze studiów w Zurychu. Czas leci… A nasza Szwajcaria? To póki co gęsta sieć komunikacyjna, leśne i polne ścieżki z okalającymi je sadami (głównie czeresniowymi), pola zbóż i kukurydzy, pastwiska wcinające się w centra wsi i małych miasteczek, rzeki i jeziora tak czyste, że można z nich pić. Faktycznie, wody jest pod dostatkiem. Korzystamy z sieci źródłek wody górskiej, gdzie napełniamy bidony, pierzemy ciuchy i ochlapujemy się na zachętę do dalszej drogi. Zaliczyliśmy też kilka kapieli: w rzekach Ren i Aare, w jez. Zuryskim i jez. Türler, przy którym dzisiaj dokonaliśmy noclegu. Ujmujące są widoki łąk kwietnych wdzierających się w najbardziej ruchliwe części miast. Nie widziałam ani jednej wykoszonej skarpy lub pasa zieleni przy drodze. U nas goli się wszystko jak leci, do jałowej ziemi, z której czesto niewiele chcę rosnąć bez dodatkowej pielęgnacji. Strata czasu i środków, emisja spalin i hałasu, degradacja gleby i krajobrazu, zabijanie życia – nic korzystnego!
Za nami 250 km i pierwsza serpentyna górska, którą pewnie niedługo nazwiemy nizinną wkraczając w pas prawdziwych gór na południu. Bywa, że mimo nawigacji i oznakowania błądzimy. W ostrym słońcu jest to męczące, podobnie jak w hałasie nieopodal biegnących autostrad. Kraj w tym rejonie jest gęsto zaludniony i skomunikowany. Opuszczamy Lucernę po dobrym jedzeniu u Hindusa. Restauracje nas prędzej zrujnują niż wyżywią.

Jedziemy szukać przyjaznych krzaków na nocleg. Przed nami jeszcze 10 dni westchnień.

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | Dodaj komentarz

Szwajcaria. Powrót

Cztery lata temu we Włoszech nie wiedzieliśmy jeszcze, że to nasza ostatnia wyprawa przed życiową przerwą. Gdy na świat wystrzeliły bobasy i dość szybko wsiadły do przyczepy rowerowej, tliły się w nas bohaterskie plany – taaa, pojedziemy w następne wakacje, taaa, jak już będą chodzić będzie łatwiej, taaa, jak już odpieluchujemy… Nie w tej bajce. W tym roku jednak nie wytrzymaliśmy. To co ojciec? Dajemy nogi!

Po nocy w szwajcarskiej trawie, na szwajcarskiej ławce, pod szwajcarskim lasem, przed szwajcarską winnicą i dech (a raczej deszek) zapierającym widokiem, siedzę sobie ja, matka-uciekinierka i patrzę na już spakowane rowery, gotowe do dalszej drogi. Dziewicza noc na wschodnich przedmieściach Bazylei za nami. Przez ten krótki czas od wylotu zdążyliśmy przejść chrzest ofiarny. Wystarczy, że gdzieś się razem ruszymy, a przygody nas dosłownie oblepiają. Jedziemy bez wiekszych planów. Ważne, by nogi podawały, rower był sprawny, namiot i śpiwory gładko wchodziły do sakw, nawigacja nie zawieszała się częściej niż raz dziennie. Kasa, ładowarki, jedzenie i samowystarczalność. Tym razem naprawdę się postarałam zapewnić zdrowy prowiant, aby przygotować ciepłą kolację. Pech chciał, że zabrali nam butlę z campingasem, którą włożyliśmy do luku z rowerami, czego wcześniej nie doświadczaliśmy. Trudno. Trzeba kupić. Jeździliśmy po Bazylei i…wszystkie turystyczne sklepy zamknięte. Sobotnie popołudnie to już czas odpoczynku. Kupiliśmy za to mapę za 20 CHF, bo pomyślałam, że na miejscu będą dokładniejsze. Błędnie myślałam. Do tego nazwy nie pokrywają się z tymi w nawigacji. Ach…przeżyjemy. Jedziemy w końcu, by być.
Owsianka smakuje również na zimno zalana dzień wcześniej lokalną źrodlanką.

Pora ruszać. Dzisiaj ruiny Augusta Raurica i dalej na wschód w kierunku Baden. Nie wiem, jak to będzie z moim pisaniem, brakuje na to czasu w tej całkiem nowej perspektywie. Może kilka zdjęć raz na jakiś czas i współrzędne prześlemy.

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | 4 Komentarze

Był sobie park…

Moje pisanie do tej pory dotyczyło głównie rzeczy pozytywnych. Nasze podróże rowerowe po świecie i życiu wymagają co prawda dużo siły, determinacji, przetartych spodni, ostatnio także kilometrów pieluch i hektolitrów wody w pralce, natomiast dla spokoju umysłu i rodzinnej atmosfery instynktownie wyłączamy się na negatywne wiadomości. Powód jest prosty – nie mamy wpływu na całe zło świata.

Do czasu, kiedy bezpośrednio zaczyna nas dotykać. Czytaj dalej

Opublikowano Ekologia w praktyce | Otagowano , , , , , , | 2 Komentarze

Jesteśmy

Nasz tryb podróżowania zmienił się całe 28 miesięcy temu. Nawet wcześniej. Nie precyzując daty, dokładnie wtedy, kiedy mój brzuch zaczął zasłaniać stopy. Potem zasłonił wszystko inne i pozbawił mnie tanecznej gracji chodu. Gibałam się dzielnie z podwójną łobuzerką wewnątrz, która jak tylko wydostała się na świat, przewróciła życiem moim i całej najbliższej gawiedzi. Czytaj dalej

Opublikowano Rodzina | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Rower pizzą się toczy

To, od czego się uzależniliśmy w trakcie naszych wypraw, to ciągły ruch, wyzwania widoczne gdzieś daleko (a im wyżej, tym lepiej), pedałowanie do późnych godzin wieczornych, skrajne warunki do spania, niewiadoma kolejnego dnia, dobre lody i wypieki oraz kawa – już nie zamawiamy esspesso, tylko „due caffe”, a oni tylko ostrożnie pytają, czy oby nie lungo (czyli zwykłą americanę).

Ten tydzień od wejścia w góry na nogach (trzech parach) zleciał szybko, z biegiem cudownych, szwajcarskich tras rowerowych i szumem rzeki towarzyszącej nam od Bolzano. Labiryntami sadów jabłkowych i winnic wysunęliśmy się w wysokie partie Alp, gdzie nad ranem odnotowaliśmy 7 stopni Celsjusza, by potem na zmianę pocić się i marznąć przy wyjątkowo zróżnicowanym terenie aż do St. Moritz i jezior w sąsiedztwie ponad 3-tysięczników.

Od kilku dni jesteśmy w okolicach jeziora Como lecz zdążyliśmy uciec w mniej turystyczne rejony, zaliczając kąpiel w jeziorze Lugano i niebagatelne wzniesienia wokół. Przy 840 kilometrach pokonaliśmy 10100 metrów przewyższeń, co odczuwamy w nogach i płucach.

Piątkową noc spędziliśmy na pastwisku, o czym T. dowiedział się wdeptując w świeżego placka, a rano przy śniadaniu obok wodopoju zostaliśmy oblężeni przez stado dzwoniących krów (i byków).

Słońce na niebie bez przeszkód przesyła nam ciepłe „salute”. Szkoda, że dopiero teraz.

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | 1 komentarz

Inny bieg

Po raz pierwszy w historii naszych rowerowych wypraw porzuciliśmy sakwy, a nawet cały ekwipunek, by całkowicie oddać się górom i wspaniałemu towarzystwu, jakie wtórowało nam od wtorku.

Najpierw było powitanie w stylu neapolitańskim. Z Thomasem spotkaliśmy się w Trameno, gdzie przyjechał na kolarce znalezionej kiedyś przy drodze. Szybko znaleźliśmy zagajnik z lokalnym winem i po powolnej degustacji udaliśmy się nad jezioro Caldaro, do jego przyjaciela na noc (też Thomasa). Noc wykorzystaną w pełni na wszelkie uciechy ciała i ducha: kąpiel w jeziorze, piwo na pomoście, wspólne gotowanie, jedzenie i rozmowy bez granic przy zapachu tytoniu i winorośli oplatających przestronny taras.

Dość spontanicznie zrodził się pomysł, by zostawić w domu większość bagażu i jechać w trójkę na dwa dni w góry, bo pogoda wyjątkowo sprzyja. Ruszyliśmy po śniadaniu i obowiązkowej kawie z domowej kawiarki na wschód, jednostajnie pod górę, starym kolejowym duktem. W wyższych partiach bez asfaltu nogi przypomniały sobie o górskich maratonach sprzed lat i jak to czasem oddechu brakuje na niekończącym się podjeździe. Dosyć wyrównane siły naszego tercetu pozwoliły nam jeszcze niezbyt późnym popołudniem dotrzeć do celu (gospoda niedaleko Prato), gdzie czekały na nas rarytasy przygotowywane przez 12-osobową rodzinę oraz nocleg… na piętrze obory w sianie (posłanie dostaliśmy gratis). Południowy Tyrol dominuje tu każdą dziedzinę. Większość ludzi mówi po niemiecku (także nasi towarzysze), przysmakiem są gulasz (mit Knödeln), speck z jajkiem sadzonym i tłuste słodkości. W schronisku znalazł się też podchmielony dziadek z akordeonem i żoną w tyrolskich pantalonach, którego muzyki nie dało się dłużej znieść z prostej przyczyny – w basy to już on dawno nie trafiał.

Czwartek równie słoneczny obudził nas intensywną wonią siana i kakofonią dzwonków dojonego i wyprowadzanego bydła. O jabłku i wodzie zaliczyliśmy po sąsiedzku szczyt Black Horn, skąd rozpościerał się widok na panoramę Dolomitów i przełęcz Rosengarten – tam później ruszyliśmy, już na rowerach. Jezioro Carezza, trial po lasach, wreszcie zjazd urokliwym wąwozem na szosę do Bolzano by spotkać się z drugim Thomasem i zmienić kierunek wyprawy na zachodni. Ale o tym wkrótce.

Zasypiamy w Szwajcarii. Za nami prawie 500 km. Dlaczego tak mało, o tym też przy następnej okazji.

*Więcej zdjęć do tego wątku w poprzednim wpisie.

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | Dodaj komentarz

Tempo italiano

Zaledwie tydzień minął, a mam wrażenie, że jesteśmy tu od dużo dłuższego czasu.

Wszystko zmieniło tempo odkąd spotkaliśmy się z naszym znajomym przed lat i zdaliśmy na towarzystwo Włochów z Tyrolu. Biesiada, jazda po wyższych partiach Dolomitów bez sakw (posmak MTB), nocleg w oborze na sianie i dużo dobrego jedzenia i picia.

Dzisiejszą noc spędziliśmy przy ognisku w towarzystwie kilku biesiadników. Teraz uderzamy z Thomasem na 2500 by spędzić kolejną noc w schronisku. Takiego biegu wydarzeń nie przewidzieliśmy. Dużo by pisać, a czasu – nawet tego włoskiego – mało.

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | Dodaj komentarz

Montana od rana

Przełamaliśmy 200 km, co przy tej kondycji (zasiedzialstwo komputerowe) i warunkach pogodowo-geologicznych (góry) jest wyczynem. Choć nie ma się czym chwalić, a najmniej naszym porannym zbieraniem do podróży, co jeszcze po 4 dniach nie weszło w nawyk.

Ostatnie trzy noce to kolejno: wspaniała gościna w Rezzato, gdziem jedli i pili do oporu w agroturystyce Ambrozio, potem całkiem desperacko znaleziony zagajnik przy polu kukurydzy w Loppio i dzisiaj pole namiotowe przy jeziorze Caldonazzo, 20 km na zachód od Trento.

Poza uciechami podniebienia znaleźliśmy balsam dla ciała w postaci kąpieli w jeziorze Garda. Innych balsamów brak, bo gdziekolwiek ruszymy, nawet najcieńszą z dróg widoczną na mapie, sznur samochodów jest nieodłączny. Wczoraj wyjątkowo mało ich było gdy wspinaliśmy się przez przełęcz Bordala i Valle di Cei.

Mamy się spotkać ze znajomym. Może wtedy wybór drogi będzie bardziej… świadomy.

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | Dodaj komentarz

Ecospedition po raz 10!

Jesteśmy! Improwizowany wypad (bo trudno mówić o wyprawie) jest sumą naszych tęsknot – do gór, dobrej strawy, świeżego powietrza, zwolnienia tempa i zwiększenia obrotów korbą. To, czego potrzebuje każdy workoholik, ale nie jest tego świadom.

Kilka godzin w Bergamo, bajeczne lody, 30km jazdy, pizza i wino wystarczyły (!), by pozbyć się napięcia i wrzucić na włoskie „tutto bene”.

Cała noc lało – tutto bene! Lało do południa i przedsionek namiotu pływa – tutto bene!

Włosi się dopiero obudzili, co słychać. Ruszamy z Ciusane w stronę jeziora Garda.

Opublikowano Alpy włoskie 2014 | Dodaj komentarz